piątek, 14 listopada 2014

DIKEOS

Prolog czyli jak spławiłam potencjalną miłość mojego życia


Wrzesień 2014.Moja przedostatnia noc w Grecji. Wracam z Tilos na Kos. Tilos to taka mała wyspa,ze ciągle spotyka się te same osoby, chcąc nie chcąc stajemy się znajomymi z widzenia. Zauważyłam go już na promie, obudzona w środku nocy przez wsiadający na Nisyros tłum. Chyba był z laską. OK śpimy dalej. Potem jeszcze kilka razy na wyspie, w końcu na promie powrotnym na Kos. Wreszcie kiedy szukałam w nocy hotelu z ciężkim plecakiem na plecach, wyminął mnie znajomy z Tilos. Pewnie tu mieszka i wrócił do domu - myślę. Kiedy za kilka minut dowlokłam się do hotelu i zobaczyłam go meldującego się na recepcji, zaczęliśmy się głośno śmiać - i rozmowa potoczyła się jakbyśmy się znali od lat. Brazylijczyk, od trzech tygodni włóczący się po Grecji.SAM. Co tu dużo mówić, zajebisty!To musi być przeznaczenie :-D

"W którym pokoju mieszkasz? I ja i Ty podróżujemy sami, więc jakbyś chciała iść na miasto,daj znać"  A ja na to : "wiesz co, sorry, no way - wstaję o 5.50 bo rano jadę na Dikeos" What's wrong with me???? Po 10 dniach samotnej podróży spławiłam super kolesia,żeby rano jechać w góry. Życie to sztuka wyborów; a ja byłam zdeterminowana,żeby rano wstać i zdobyć tą cholerną górę. Ech,na pewno w tym momencie minęłam się z moją połówką pomarańczy ( czy jabłka) i na zawsze pogrzebałam szansę na miłość aż po grób,hehehe.

Cóż,życie to nie amerykańska komedia romantyczna, a Dikeos sam się nie zdobędzie. Ale od początku.....( nie zmienia to faktu,że przez kilka dni rozkminiałam "co by było gdyby", baby są głupie)


Nie lubię Kos,sama nie wiem,dlaczego,coś mi tak nie pasuje. Po prostu....za płaska. Właściwie pośród pofalowanych pagórków wyłania się tylko jeden masyw – Mt Dikeos. Nie ma wyjścia, trzeba wejść.



Kos


Podejście pierwsze.



Na Kos trafiłam w maju 2013. W maju,bo było tanio, a ja chciałam złapać trochę słońca przed polskim "latem".Kiedy drugiego dnia z rzędu nie było spodziewanej przeze mnie "lampy" postanowiłam pojechać w góry.Co innego można robić na greckim zadupiu,kiedy nie ma pogody na plażowanie a do muzeum siłą mnie nie zaciągną.

Autobusem do Zipari,stamtąd stopem w kierunku wioski Zia. Ze stopa zostałam wysadzona jakieś 2 km przed wioską,ledwie wysiadłam - zaczęło kropić. Nic to, ubieram kurtkę, idę.








Po drodze trochę się poprawiło,ale góry praktycznie nie było widać, zamiast niej kłębiły się mgły i ciemne chmury.Spotkany po drodze pan jeszcze spotęgował wrażenie,że góra może byc niebezpieczna : " no go alone! mountain very high". Uśmiechnęłam się i pomyślałam: "bez jaj, górka ma aż 846 m.n.p.m, co o wie o życiu :-)"



W wiosce Zia, która moim zdaniem wygląda jak jedno wielkie targowisko, mimo rzekomo pięknych widoków,nie zatrzymałam się ani na chwilę. Szkoda czasu. Bez trudu znalazłam wąską uliczkę prowadzącą na szlak. Zaczyna znów kropić. Nic to - idę. Po może kilometrze marszu zaczęło nie tylko mocniej padać, ale i niepokojąco poburkiwac w chmurach. Nic to - idę dalej.






Dopiero kiedy porządnie pierdolnęło w skały zaraz obok, zdecydowałam,że chyba nie dla mnie dziś Dikeos. I zaczęłam się wycofywać - tym razem już biegiem, bo burza rozpętała się na dobre. Nie chcę zginąć drugiego dnia wakacji :-P Do pierwszych zabudowań dobiegłam akurat na czas, żeby schować się pod pierwszym lepszym daszkiem. Bo teraz waliło nie tylko piorunami, ale i gradem. W Grecji!WTF???

Od pracującej w jednym ze sklepików Polki dowiedziałam się,że mieszka tu od 25 lat i nie pamięta,żeby kiedyś był grad w maju. Cóż,pech....




Kiedy dwa dni później patrzyłam z promu na oddalający się,tym razem jak na ironię zalany słońcem masyw Dikeos, powiedziałam sobie : jeszcze tu wrócę!


Podejście drugie.



Wrzesień 2014. Mój ostatni dzień na wyspach Dodekanezu, ostatnia, przynajmniej w 2014 szansa,żeby zaatakowac Mt Dikeos. Po podróży z Tilos jestem tak padnięta,że tradycyjnie kładę się na chwilkę i nie nastawiam nawet budzika. Coś budzi mnie o 5.50 am, jak oparzona wyskakuję z łóżka, myję zęby pakuję plecak i maszeruję na dworzec autobusowy. Okazuje się, że jak się musi, to się da zebrac w pół godziny. Do dziś nie wiem, co mnie obudziło. Moja ś.p babcia zawsze mówiła,że budzą ja duszyczki ( w domyśle: zmarli), śmiałam się z tego w duchu. Ale ...kto wie, może to ona.  Po drodze wstępuję po kawę ,baklave i spinakopitę do mojej ulubionej piekarni. Pogoda zapowiada się zajebista, w autobusie oprócz mnie niespodzianka,niespodzianka – czworo Niemców.


Zia
Kiedy ranne wstają zorze...

O 7.30 jestem w Zia – puste uliczki, cisza, a gdzieś w górze…..zamglony szczyt.Hmm, nie wygląda to dobrze,ale wierzę,że mgłę/chmury rozwieje zanim doczłapię na szczyt. Wg różnych źródeł to tylko nieco ponad godzina marszu – luz.


Zia jeszcze śpi




Najpierw idziemy wąskimi i pustymi o tej porze uliczkami Zii, kluczy pomiędzy tawernami które reklamują lokalny specjał - lemoniadę cynamonową. Cóż, o tej porze i tak nieczynne...

Droga na szczyt wiedzie przez knajpę


Potem  szlak wiedzie szutrową drogą, łagodny spacerek żeby się obudzić. Po pewnym czasie szlak rozwidla się – niebieskie znaki prowadzą w górę, w las na szczyt; czerwone do wioski Pyli. Tu zaczynam żałować,że schowałam mój parasol plażowy w krzakach zaraz po opuszczeniu wioski – jeśli po zejściu ze szczytu będę miała ochotę kontynuować wędrówkę do wioski duchów, trzeba będzie na zawsze pożegnać się z parasolem. Wprawdzie to ostatni dzień, ale wrześniowe słońce na Kos praży a ja po 10 dniach jestem już wykończona słońcem.Decyzję pozostawiam na drogę powrotną, jak zapragnę iść do Pyli, po prostu oleję parasol.


Deja vu???





Szlak robi się coraz bardziej stromy,dostaję zadyszki ale moja słabość wynika raczej z niewyspania niż ze zmęczenia lekkim przecież podejściem. Im wyżej, tym mniej widać; idę we mgle…a raczej w chmurze.









Widoczność – kilkanaście metrów. W pewnym momencie wychodzi się na grzbiet a potem wdrapuje wąskim przejściem wśród skał na płaskowyż. Przynajmniej tak się domyślam, bo w dalszym ciągu nie widać NIC.



 Zdjęcia robię właściwie po to żeby jakoś odtworzyć szlak,którym będę wracać. Tradycyjnie, nie ma żywej duszy. Tylko ja, góra i chmura.Cisza. Szczerze mówiąc,czuję się trochę nieswojo,ale twardo idę dalej.Przepaści nie ma (chyba), nie ma gdzie spaść, ale....oczywiście mam już wizję,że gubię się na tym płaskowyżu,gdzie hula wiatr i brak jakichkolwiek oznak  życia, o ludziach nie wspominając. Z drugiej strony - niezły klimat.Nie jestem w stanie powiedzieć dziś, jak długo szłam,ale zdecydowanie dłużej niż obiecywaną na drogowskazach godzinę ( chyba 1.45) Wreszcie we mgle widzę zarysy krzyża – SZCZYT!!! 









Plus jakiś barak. Jestem szczęśliwa, choć zmarznięta, niestety barak jest zamknięty na cztery spusty. Poza tym, okazuje się,że to wcale nie szczyt. Bo nieco wyżej majaczy się biały kościółek.


 


                                                                            
                                                                                                                                                                        Pięć minut później jestem na szczycie, na szczęście do kościółka da się wejść i schronić przed porywistym wiatrem,a raczej wiejącą chmurą. Chyba jeszcze nigdy nie ucieszyłam się tak na widok kościoła! W kościele mogę się, o zgrozo roznegliżować i zmienić koszulkę,którą można wykręcać. 

Ale drugie śniadanie  zamierzam zjeść już na zewnątrz. Nawet nie jestem wkurzona,że nic nie widać....Ledwie udaje mi się wgryźć w nieprzyzwoicie słodką baclavę….na szczycie pojawia się niemiecka rodzina. Chyba jeszcze nigdy nie ucieszyłam się tak na widok Niemców. ( Jeśli pogoda jeszcze się pogorszy, będzie z kim wracać)  Chwilę z nimi rozmawiam,na pożegnanie niemiecka nastolatka rzuca mi się na szyję :-);hmmm, może jestem dla niej "role model" ( laska,która sama z plecakiem chodzi po górach). Potem na szczyt wychodzi jeszcze dwóch Polaków. To by było na tyle. Wciąż nic nie widać,wszyscy po kolei wracają na dół, ja zostaję, mam dużo czasu; postanawiam siedzieć tam aż się rozjaśni.Plan jest taki,że będę siedzieć aż wypalą się zapalone przeze mnie świeczki ( nie chcę spalić kościółka plus jednak trzeba mieć jakiś deadline) Siedzę we mgle i czekam....












No i doczekałam się.







Na horyzoncie wyspa Nissyros



Dzika strona Kos

 Z góry schodzę w upale; cieszę się teraz że wchodziłam w chłodnej mgle. Teraz wszystko wygląda inaczej, choć widoki nie powalają. Najważniejsze,że tym razem góra pozwoliła się zdobyć. Szczerze współczuję tym, którzy dopiero podchodzą do góry, mnie upał wykańcza nawet podczas schodzenia.






Przed



i...po


Schodzę do Zii – a tam niestety jak na odpuście.



Kos

Tłum i kolejka autobusów wycieczkowych. Miałam ochotę napic się cynamonowej lemoniady w jednej z knajp,ale odpuszczam, ba, po samotnych godzinach w górach, tak mnie denerwuje ta masa ludzka,że nie chcę tam nawet czekać na autobus. Idę w dół i łapię stopa,słońce przygrzewa, na szczęście po jakichś 15 minutach zabieram się z Polakami do Zipari, a stamtąd, po uzupełnieniu zimnych napojów, idę do Tigaki na plażę ( można z Zipari podjechać autobusem) 



Mt Dikeos – cóż,szału nie było,ale miło się szło, nawet we mgle. Idealna wycieczka na pół dnia, jeśli komuś szkoda cały spędzić w górach. Z Zii można bez problem dostać się na plaże ( najbliższa wTigaki)






Na plaży w Tigaki siedziałam do oporu,czyli do zachodu słońca.W hotelu byłam z powrotem ok 21 ( wyszłam 6.30) Jak się łatwo domyślić, wyglądałam jak klasyczny wrak :-) Plażowanie męczy tak samo, jak chodzenie po górach

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz