sobota, 20 grudnia 2014

Mój pierwszy raz w Tatrach Słowackich


czytaj na nowej,odświeżonej stronie : http://szukajacslonca.com/2014/12/20/moj-pierwszy-raz-w-tatrach-slowackich/




W Tatry Słowackie ? Bez auta? Słabo, nie da się!
Tak mi wszyscy wmawiali,aż sama uwierzyłam,że wyjazd w Słowackie Tatry to wielka wyprawa, praktycznie nie do zrealizowania dla osoby bez samochodu.
Ale kupiłam sobie mapę,to zawsze jest dobra motywacja - można siedzieć i analizować, planować i czytać relacje z wycieczek. Postanowiłam,że w 2014 pojadę wreszcie pochodzić po Tatrach po drugiej strony granicy.

Tymczasem czas płynął, minęło deszczowe lato, przyszedł październik, a wycieczka wciąż w sferze ( bardzo mglistych) planów.  We wrześniu lansowałam się na wyspach greckich, więc to był najwyższy czas,żeby zaplanować kolejny wyjazd. Kiedy po dogłębnej analizie dni urlopu do wykorzystania i stanu finansów stało się jasne,że w tym roku to ja już raczej za granicę nie pojadę....olśniło mnie -zaraz,zaraz - Słowacja to też zagranica! :-D W końcu nadszedł ten dzień, kiedy po powrocie z Grecji dopadły mnie doły i pomyślałam : "Teraz albo nigdy!" Sprawdziłam pogodę, zabukowałam hotel i w mglisty poranek wyruszyłam z Krakowa. 

Jak dojechałam:
Najłatwiej dostać się na Słowację autobusami firmy Strama. Strama jeździ z Zakopanego do Popradu do 15 października,z tym,że po sezonie robi tylko 2 kursy dziennie.Od biedy mogłam zdążyć na 9 rano,ale wtedy musiałabym wyjechać z Krakowa w środku nocy.Oczywiście - nie wstałam, przecież weekend to ma być przyjemność, a nie katorga.  Zebrałam się na Szwagropol o 7.40, dojechałam bez korków, kupiłam sobie kawę ( tam gdzie zawsze) i wsiadłam do pierwszego lepszego busa do Polanicy. Facet wysadził mnie na skrzyżowaniu w stronę Łysej Polany; przekroczyłam ( dawną) granicę , jak się spodziewałam nie było autobusu, więc zaczęłam łapać stopa.  Po 15 minutach zabrało mnie dwóch kolesi z Warszawy. Wysadzili mnie na dworcu kolejowym w Tatrzańskiej Łomnicy,bez problemu udało mi się kupić bilet w automacie,  za parę minut nadjechała electricka. W Smokovcu załatwiłam dwie podstawowe sprawy : ubezpieczenie i prowiant. Ubezpieczenie kupujemy w siedzibie Horskiej Słuzby ( ichniejszy TOPR) , przy głównej ulicy, czynne 8-18.00. Obładowana jak wielbłąd ( 6 butelek wody) etc ledwo doszłam do kolejki szynowej, która zabrała mnie do hotelu. ( Warto kupic bilet tam i z powrotem, nie trzeba go wykorzystywać w ten sam dzień, choć nie jestem pewna ile dni jest ważny.Wychodzi dużo taniej) W hotelu byłam po 14. Czyli jednak DA SIĘ BEZ AUTA!

Kilka słów o hotelu : 
 Hotel dobrze pamięta czasy socjalizmu,ale jest dobrą opcją  jeśli chce się zaoszczędzić czas i siły- znajduje się tuż przy kilku szlakach w góry ( oszczędzamy godzinę podejścia na Hrebienok) Czajnika w pokoju brak ( choć wg booking.com ma być), ale można wziąć wrzątek z kuchni. Śniadanie całkiem ok ( od 7.30); obiadokolacja.....cóż pominę może milczeniem;-) Zamiast spodziewanego bufetu - trzeba było zamawiać dzień wcześniej ( szału nie było ale po całym dniu w górach człowiek zje wszystko), piwo 2 euro. Wieczorem : cisza i spokój. Było tak cicho,że myślałam,że nie zasnę ;-) Miła obsługa. Mimo wszystko polecam;)UWAGA : w hotelu nie ma sklepu,więc prowiant na trasę trzeba przywieźć ze Smokovca. Jedyny problem - nie ma w pokoju lodówki, więc raczej konserwy które mogą leżeć w temperaturze pokojowej. 




Dzień pierwszy. Spacerkiem do Chaty Zamkovskiego

Wbrew temu co zapowiadały prognozy,Słowackie Tatry przywitały mnie zachmurzonym niebem i zamglonymi szczytami. Zanim się jakoś ogarnęłam w hotelu było po 15 więc bardzo mało czasu do zmroku, postanowiła więc zrobić mały rekonesans i przejść się do Schroniska Zamkowskiego. Po drodze przemarzłam na kość, w schronisku wypiłam banię beherovki i wróciłam. Byłam dość wykończona pobudką o świcie i podróżą z Krakowa, a na drugi dzień czekała mnie poważniejsza trasa. 






Dzień drugi. Chata Teryho i Lodowa Przełęcz.

Nie byłam pewna,czy dam radę wejść na przełęcz ( łańcuchy/ kondycja/czas) , ale tradycyjnie - pozostawiłam decyzję na później. Póki co, moim celem było schronisko Teryho położone w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich. Pierwszy etap - do Zamkovskiego - tłumy na szlaku. Byłam w szoku - przecież nasłuchałam się,że w Słowackich Tatrach szlaki są puste. Po drodze fajna atrakcja - lisek, który nie tylko nie uciekał na widok ludzi, ale wręcz pozował. Miałam obawy,że może jest wściekły, ale chyba był po prostu oswojony. 






Tym razem nie zatrzymywałam się w schronisku, tylko od razu uderzyłam na szlak. Początkowo było bardzo łatwo i wręcz po płaskim - szłam Doliną Zimnej Wody.Pogoda nie tak wspaniała jak zapowiadali,konkretnie też wiało.W dali widać malutką bryłę schroniska. Po pewnym czasie doszłam ( a wraz ze mną cały pielgrzymujący tłum) do progu doliny, szlak wiódł ostro w górę po rumowisku kamieni. Nie jest stromo,ale cały czas pod górę, można się zmachać. Po drodze wodospad, można nabrać wody.




Jak mówi mądra książka, klasyczny próg polodowcowy...Na to trzeba się wydrapać,żeby dojść do schroniska




 Koło południa byłam przy schronisku. Schronisko zbudowane w nieprzyjaznym, wysokogórskim terenie, tym bardziej wydawało się przytulnym miejscem do odpoczynku. Niestety, kiedy zobaczyłam kolejkę do baru, zrezygnowałam z czegoś na rozgrzanie. Zjadłam drugie śniadanie, cały czas bijąc się z myślami,co robić dalej. W decyzji na pewno nie pomogło dwóch "znajomych" z hotelu, którzy, z tego co zrozumiałam, odradzali przełęcz ( trudno/ mało czasu). Nie wiem, może mieli na myśli Czerwoną Ławkę ;-) 







Ktoś mówił,że nie ma tłumów na Słowacji???
Stwierdziłam,że jak już tu jestem, to szkoda poprzestać na schronisku, zresztą mało kto tam zostawał, teraz tłumy waliły w górę. Postanowiłam,że będę szła dopóki  nie stwierdzę,że się wracam ;-) Dobry plan! I co najważniejsze - bardzo niezobowiązujący.Właściwie pierwszą chwilę załamania miałam, kiedy pojawił się ni stąd ni zowąd łańcuch; ale kiedy tłum przeszedł,spokojnie wydrapałam się na skalne żeberko. Od razu humor mi się poprawił ( podobnie jak wiara we własne możliwości) 













Drugie załamanie, kiedy zobaczyłam małe postacie, jak mrówki wydrapujące się na wąską przełęcz. Ja pierd...., ja to ten szlak, to ja tam nie idę, nie ma mowy!!!Jednak po szybkim spojrzeniu na mapę, okazało się to szlak na Czerwoną Ławkę. Uff, co za ulga. 















Stało się jasne,że większość tłumu spod schroniska na rozstaju skręca w lewo i  idzie właśnie na Precne Siedlo,żeby przejść do Doliny Staroleśniej i Zbójnickiej Chaty.Fajne kółko. Pierwotnie też miałam takie kółko w planie, ale to było zanim zorientowałam się,że trzeba będzie przejść przez osławioną Czerwoną Ławkę. Ja postanowiłam iść prosto...






Daleko przed sobą dostrzegłam całkiem wyraźny biegnący zakosami szlak na Lodową Przełęcz. Idę!Najwyżej zawrócę. Czasu miałam na styk; wliczyłam godzinną sjestę w schronisku, i dość wolne schodzenie; dlatego narzuciłam sobie mordercze tempo. Całkiem nieźle szło się zakosami ( w necie naczytałam się ,że osuwają się małe kamyczki, ale wcale nie było tak źle). Mój cel coraz bliżej. Wreszcie doszłam do łańcuchów.Ostatnia prosta, byłoby głupio, a przede wszystkim szkoda się teraz wrócić. Zebrałam się w sobie...pomyślałam : tylko bez paniki, dam radę. I udało się!



Nie jest stromo,wcale..:-)



Serio, nie pamiętam,kiedy ostatnio czułam się taka szczęśliwa! Nie jest to Mt Everest, nie jest to Mt Blanc, ani nawet Rysy...ale dla mnie - było to osiągnięcie :-) Przezwyciężyłam strach i zrobiłam kolejny krok w pokonaniu lęku wysokości....Ten,kto samotnie chodzi po górach wie,że takie wyzwania są tym bardziej trudne,kiedy nie ma nam kto powiedzieć, ze damy radę ;-) Zdaję sobie sprawę,że bywalców Orlej Perci etc może to śmieszyć, ale - who cares?




Podobno jeden z piękniejszych widoków w Tatrach
Szczęście...
Lodowy Staw
Na przełęczy było zajebiście,mało ludzi i mało miejsca,niestety nie mogłam do woli rozkoszować się widokami ani swoim osobistym małym zwycięstwem; bo gdzieś w głębi duszy zaczęło kiełkować pytanie : jak ja teraz zejdę????Wiadomo,że wejść to dopiero połowa sukcesu ;-) Starałam się nie schizować, na szczęście za chwilę pojawiła się para Polaków, pogadałam z nimi i od razu zrobiło się raźniej. W końcu minęło 15 min na Lodowej Przełęczy ( więcej niestety nie miałam przewidziane), wszyscy się ulotnili i miałam łańcuchy tylko dla siebie :-). Tylko spokojnie, tylko spokojnie...Nie dopuściłam  do siebie tego ukłucia lęku,który ściska za gardło,kiedy patrzymy w dół w przepaść....i bez problemu pokonałam 3 czy 4 łańcuchy. 

Moje pierwsze łańcuchy:-)
Wtedy dopiero odetchnęłam z ulgą, i teraz już na luzie zaczęłam schodzenie. Wydaje się, że wszystko jest w naszej głowie. Oczywiście, obiektywnie można spaść,albo raczej sturlać się w dół, ale kiedy wyciszy się te myśli, i panikę kiełkującą gdzieś pod czaszką, od razu wszystko staje się łatwiejsze. A satysfakcji z przełamania własnego lęku nie można z niczym porównać. 






Zaczęłam schodzić spacerkiem i już bez niepokojących dylematów.Po drodze szukałam zagubionej rękawiczki,którą ubrałam pierwszy raz, ale bezskutecznie. Na lajcie zeszłam do Chaty Teryho,która w międzyczasie opustoszała. I dobrze. Znalazłam sobie fajną miejscówkę z widokiem na stawy, kupiłam herbatę z rumem i wyciągnęłam prowiant. Siedzenie na zewnątrz i podziwianie widoków to nie był do końca dobry pomysł - przemarzłam na kość.Wróciłam więc do baru w poszukiwaniu wiśniówki. Nie mieli :-( Za to mieli jakiś wynalazek  50-cio procentowy; miny chłopaków w barze mówiły: "lepiej tego nie pij,dziewczynko" A ja na to" jestem z Polski" - Wiemy :-) Jestem z Polski   - nie umrę po tym :-) Nie umarłam, ale też nie wypadało się skrzywić więc walnęłam tą banię przy barze bez mrugnięcia oka;-) Wracało się fajnie....i jakoś mozolnie. Do hotelu doszłam już w kompletnych ciemnościach; ale ostatni etap to droga tak szeroka, ze nie było sensu wyciągać czołówki. 
Teryho Chata, 2015 n.p.m





Ale fajnie jest widzieć na horyzoncie dom,tzn hotel!
Bardzo fajny dzień! Zjadłam obiad, popiłam piwem, wróciłam do pokoju i padłam:)Ale zanim padłam,musiałam jeszcze obmyślić trasę na następny dzień....Po analizie swojej kondycji i zakwasów, postanowiłam,że zrobię coś bardzo lajtowego...

Dzień trzeci. Osterwa czyli co wyszło z ambitnych planów


Przydatne linki:










4 komentarze:

  1. jeździlam w tatry na kolonie itp. ale nigdy nie wyszłam poza gubałówkę-morskie oko... w czerwcu w długi weekend mamy w planach wyrwać sie samochodem i caly czas się zastanawiam tatry polskie czy słowackie? tatry polskie i slowackie? w 3 dni? co robić, jak żyć? polecisz jakieś trasy? kondycję mamy dobrą.

    szacun za chodzenie po graniach z lekiem wysokości. nigdy nie miałam takiego problemu i nawet sobie nie umiem wyobrazić co człowiek wtedy czuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. w długi weekend będzie mega tłum w Tatrach po polskiej stronie, więc nawet i z tego względu lepiej w Słowackie. Poza tym są większe i ładniejsze ;) Ale...na Słowacji szlaki pozamykane powyżej schronisk do 15 czerwca ( nie wiem,kiedy długi weekend,hehe,bo i tak nie mam wtedy wolnego) Więc nie wiem jak to wygląda i co oni rozumieją przez :powyżej schronisk ;-) Musiałabyś sprawdzić na jakiejs grupie np Tatromaniacy,które szlaki będą otwarte. Na Słowacji fajne są te szlaki,które ja zrobiłam, ten i Osterwa. A w Polsce....Kopa Kondracka przez dolinę Małej Łąki - tam może będzie mniejszy tłum....Zadni Granat - nawet ja wyszłam więc harcoru nie ma, widoki super! Aaaaa w czerwcu czasem jeszcze leży śnieg w niektórych miejscach (!)

      Usuń
    2. A co do lęku wysokości...po prostu w pewnym momencie patrzysz w dół i czujesz że kręci Ci się w głowie,nie wiem jak to opisać;) najważniejsze,nie panikować...bo coś mi się wydaje,że łatwo sobie to wkręcić jeszcze bardziej. Ja już chyba i tak nieco zwalczyłam, ostatnio jadłam drugie śniadanie nad 800 m przepaścią i nie bałam się....no ale wiedziałam,że stamtąd nie można spaść.....Btw zawsze to jakieś wyzwanie, walczyć z tym lękiem.....

      Usuń
    3. jezu, dzieki. jeden komentarz a ile wiadomości. przyda mi się na pewno wszystko, dzieki!

      Usuń